Data: 25.05.2012
Kategoria:
Aktualności
Krzyż Kawalerski dla Bogdana Szymusika
Poniżej publikujemy tekst z „Gazety Wyborczej – Gazeta w Krakowie”, z 25 maja br.
TRZEBA KOCHAĆ PSZCZOŁY, BO INACZEJ NIC NIE WYJDZIE.
Jako dziecko pszczelarzom przyglądał się przez płot, podjadając miód wprost z plastrów. Zawierucha wojenna rzuciła go do Krakowa, daleko od gryczanych pól i wschodnich krajobrazów. Pozostał tu, przez lata pielęgnując swoją pasję.
Został pan pszczelarzem z wyboru?
– Nie, byłem pszczelarzem od urodzenia. Od maleńkości zaglądałem przez płot, jak sąsiad pracuje przy pszczołach. Jego syn, który był moim rówieśnikiem, wykradał dla mnie plastry, a ja zjadałem miód z takim smakiem… Złapałem bakcyla i tak mi zostało do dziś. Mieszkaliśmy na wschodzie, w naszej wsi był piękny dworek, który mama dostała w spadku. Mój tata dostał tu nakaz pracy i tak się poznali. Cudowne było to miejsce, już tam miałem pszczoły. W gimnazjum, gdy czytaliśmy Wergiliusza, interesowała mnie tylko księga czwarta o życiu pszczół. Gdy zaczęła się wojna, musieliśmy wiać na zachód.
W Krakowie nie mógł pan żyć bez pszczół…
– Najpierw na parceli miałem dwa ule, ale mój sąsiad był stolarzem i pszczelarzem. Jak dostałem przydział drewna, to zrobił mi 80 uli. Chłopcy z sąsiedztwa pomagali mi z klepkami. Wszystko się powoli rozrastało.
Zgromadził pan imponującą kolekcję uli, które przekazał pan do muzeum Sądecki Bartnik, nazwanego zresztą pańskim imieniem. Który eksponat jest pana ulubionym?
– Wszystkie jako całość. Niektóre robiłem sam, inne kupowałem w spółdzielni, a inne znalazłem. Gdy jako inspektor w wydziale rolnictwa i leśnictwa na całe województwo spotkałem się z kolegą powiatu bocheńskiego, wskazał mi dziwne ule. To były starożytne ule, które już nie występowały. Właściciel odstąpił mi je, bo się na nich nie znał. Z kolei gdy byłem w Iwoniczu, napotkałem tzw. słowiańskie ule. Były tak grube, że do ich objęcia potrzeba było dwóch chłopów. Kupiłem niedrogo, ale nie miałem jak tego przewieźć do domu. Dałem miodu kierownikowi zakładu i kierowcy, który wiózł iwonicką wodę do Krakowa, i podwieźli mi pod dom. Ustawiłem ul między drzewkami owocowymi, udał mi się.
Jaka jest najważniejsza cecha u pszczelarza?
– Trzeba kochać pszczoły, bo inaczej nic nie wyjdzie i majątek przepadnie. Takich było wielu. Trzeba robić to z umiejętnością i zmysłem, bo pszczelarz to esteta. Jako inspektor odpowiadałem za hodowlę owadów użytkowych, czyli pszczół i jedwabników. Szkoliłem pszczelarzy w całym województwie, przekazywałem im tajemnice, jak trzeba ocieplać ule na zimę, bo to najważniejsze, żeby przezimowały. Po tych szkoleniach naprodukowali tyle miodu, że w spółdzielni pszczelarskiej dziwili się, że magazyny pękały w szwach. Trzeba było wybudować nowy zakład przetwórstwa w Zielonkach.
Na co powinniśmy zwracać uwagę przy zakupie miodu?
– Kupować u pszczelarzy, bo są uczciwi i honorowi. Nie oszukają, handlarz prędzej pofałszuje. Każdy miód jest inny, może być kwiatowy, gryczany albo spadziowy. Miody są najlepsze na gardło – na przeziębienie zwłaszcza lipowy, dla smaku akacjowy.
A jaki rodzaj pan lubi najbardziej?
– Kwiatowe. Smak gryczanego kojarzy mi się z dzieciństwem. Pamiętam, jak na wschodzie koło południa szedłem sobie na spacer, było cieplutko, ale wilgotno, jak to po deszczu. Przechodziłem koło pola gryki, pochyliłem się, by spojrzeć na czubki gryki poziomo. Spytałem kolegę, co to za huk, i nagle z pola wyleciała chmara pszczół, jakby zwinięty dywan, który puszczając się w górę, rozwijał się. Powietrze było wspaniałe. Później zajadaliśmy się gryczanym miodem.
Gabriela Łazarczyk – „Gazeta w Krakowie”
fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta